Sunday 25 September 2011

30

Tak więc mój Man kupił sobie nowy samochód. Faktem jest, że był nam samochód potrzebny, jako że obydwoje jeździmy teraz do pracy, natomiast mógł sobie kupić coś mniejszego i tańszego. Ale jak szaleć to szaleć (Tatek coś o tym chyba wie) - teraz jesteśmy posiadaczami prawie nowego Peugeot 207 s.




Jeździ się nim pięknie :-) Sprawdziliśmy to dzisiaj - pojechaliśmy na wycieczkę po Cotswold. Pierwszy przystanek: Moreton-in-Marsh. Pogoda nam tam trochę nie dopisała, zrobiło się wietrznie i deszczowo, więc przeszliśmy się tylko wzdłuż głównej ulicy i szybciutko wracaliśmy do samochodu.



Następnie pojechaliśmy do Broadway. Okazało się, że to jest w sumie całkiem ładne miasteczko. Pochodziliśmy trochę dookoła, zatrzymaliśmy się na tradycyjne Cream Tea - scones z clotted cream, dżemem i herbatą (koniecznie z mlekiem!) i odwiedziliśmy Christmas Shop.







Nasze Cream Tea

Christmas Shop



Saturday 17 September 2011

29

Jak to sie mowi…? Ludzi nie nalezy oceniac po pozorach? ;-)

Rebecca z ktora pracuje jest mila osoba, ale czasami złości sie troche na głupich klientow, z którymi czasami przychodzi nam sie kontaktować i wtedy wole sie do niej nie odzywac. Wiem juz, ze jest dziewczyna mojego szefa, ze uwielbia psy (przygarnela swoje dwa obecne pupile ze schroniska), i ze uwielbia jesc passion fruit. Dzisiaj natomiast dowiedzialam sie, ze uwielbia Harry Pottera i ze na nadchodzacy weekend ma zaplanowane ogladanie wszystkich filmow (taki maraton) z Danielem Radclifem. Troche sie zdziwilam, bo Rebecca nie wyglada na fanke Harrego, ale najwyraźniej mamy więcej wspólnego niż by się mogło zdawać.
Poza Harrym obydwie uwielbiamy Sex and the City, cosmopolitany, gotowanie i spinning. I okazuje się, że dziewczyna mojego szefa jest w sumie fajną dziewczyną ;-)

Sunday 4 September 2011

28 - Ken i jego przypadłości...


Najwyższy czas zacząć serię notek na blogu pt. "Ken i jego przypadłości". Nie mam na myśli przypadłości zdrowotnych bynajmniej. Raczej chciałabym opisać, jak to jest mieszkać pod jednym dachem z Tatą Mitchella. A przypuszczam, że będzie o czym pisać...

Ken jest fajnym facetem - mądrym, zrównoważonym, doświadczonym i pomocnym. Nigdy nie było między nami żadnych napięć (czego nie mogę powiedzieć o "przyszłej teściowej") i czasami mam wrażenie, że traktuje mnie jak jak swoją córkę. Mitch mówi, że dla jego rodziców jestem córką, której nigdy nie mieli: taką, która zapyta, jak minął dzień, pozmywa naczynia po obiedzie bez proszenia o to, a wieczorem zaoferuje, że zrobi herbatę ziołową z miodem. No cóż, ich rodzona córka może nie jest chodzącym ideałem, ale też ma swoje dobre strony ;-)

Nie o tym jednak. Dzisiaj chciałam napisać o racuchac. A mianowicie, wczoraj rano byłam w domu ja, Marc i Mandy. Poranek był dość leniwy: ja i Marc szykowaliśmy się żeby pójść na siłownię, Mandy leżała w łóżku ze swoim iPad'em, a Cindy grzała jej nogi. Poprosiłam Mandy, żeby zawiozła mnie i Marca do Bicester i żeby ją "udobruchać" (albo przekupić), zrobiłam racuchy. Pierwszy raz zrobiłam takie naleśniki z jabłkami, które w dodatku bardzo Mandy smakowały. Sporo ich zjadła (nie ma to jak dbać o linię), ale dwa zostały, więc przykryłam je nalerzykiem z nadzieją, że może po obiedzie je sobie zjem na deser.

Późnym popołudniem, wczesnym wieczorem Ken wrócił z pracy. Wychyliłam głowę z pokoju, żeby powiedzieć "Dzień dobry", ale nie schodzilam nawet na dół, bo akurat miałam fazę na słuchanie płyt do nauki niemieckiego (no comment!). Za jakiś czas schodzę zrobić sobie herbatę i tak zajrzałam do dużego pokoju, żeby zobaczyć, co Ken ogląda w TV. A Ken mi dziękuje, że zostawiłam mu trochę placków ziemniaczanych i mówi, że były pyszne!

Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że mówi o moich racuchach, które planowałam sobie skonsumować później. Ken jak zobaczył, że na stole leży coś co wygląda jak placki ziemniaczane, to bez zastanowienia polał je majonezem czosnkowym i połknął nawet się nie zorientowawszy, że nie są słone!

Morał z tego taki: po co się męczyć, skrobać i trzeć ziemniaki i smażyć placki ziemniaczane, jak mogę zrobić w kilka minut racuchy, i będą tak samo dobre? ;-)


Saturday 3 September 2011

27 - Jesień idzie... nie ma rady na to...

W lokalnym pubie w Bucknell koniec lata świętuje się organizując Beer Festival.  Na ten długo wyczekiwany dzień udało nam się ściągnąć z Kent naszych przyjaciół - Toma i Zoe. Póki słońce świeciło, siedzieliśmy grzecznie przy stole popijając scrumpy cider i jedząc hog roast.



Natomiast, kiedy słońce zaszło...



... ja i Tom, świeżo upieczeni absolwenci University of the West of England w Bristolu, świętowaliśmy fakt nie posiadania pracy pijąc jeszcze więcej cydru, śpiewając i tańcząc. Szkoda tylko, że następnego dnia czuliśmy się tak bylejak ;-)